sobota, 30 września 2017

Instagramowy Mix Zdjęć - wrzesień 2017

Wrzesień w moim odczuciu nie należał do krótkich miesięcy. Rozpoczęłam go bardzo przyjemnie od świętowania urodzin znajomego. Obfitował on również w nowe dla mnie doświadczenia. Mój mąż wyjechał na kilka dni w podróż służbową i pierwszy raz rozstaliśmy się na tak długo. Do Szwajcarii dotarła już jesień, a wraz z nią żółte liście na drzewach, co powoduje u mnie małą zadumę i nostalgiczny nastrój.

Mimo jesiennej aury powróciła do mnie ochota na blogowanie i ponownie zaczęło mi to sprawiać dużo radości. Mam nadzieję, że widać to w moich wrześniowych wpisach. W połowie miesiąca na blogu pojawił się nowy nagłówek, a wraz z nim nowa szata graficzna. W tym miesiącu ilość wyświetleń przekroczyła 7 tys, a chęć dalszego obserwowania strony wyraziło aż 10 osób, co niesamowicie mnie cieszy i napędza do dalszego tworzenia ♥

Moim założeniem na ten miesiąc było codzienne dodawanie zdjęć na Instagram. Wyszło niestety nieco inaczej, więc to postanowienie przechodzi na październik ;)


Zapraszam na przegląd instagramowych zdjęć z września!

Już w pierwszych dniach września zakończyłam trzecią część sagi Stulecie WinnychCałość oceniam bardzo pozytywnie.


Przyjemne przedpołudnie w obecności tarty jabłkowej


Urodzinowy look


"Drobny" prezent
Otrzymałam cały karton M&M'sów o smaku masła orzechowego, które uwielbiam!


W tym miesiącu nie mogło zabraknąć również szwajcarskich widoków.
Gdzieś w drodze...


Restauracja Maierhof zaserwowała nam takie pyszności na obiad


Kolejny przysmak: Oreo z nadzieniem o smaku truskawkowego sernika


Niestety trzeba przywitać już jesień i coraz krótsze dni...


Jedna z ostatnich nowości: urocza poducha w kształcie kota - LINK


Znalezione: jednorożcowe likiery Happy End
Gdzieś na sklepowej półce  


W końcu się doczekałam! Sephora w Manorze
Jestem pod wrażeniem designu; od zakupów powstrzymuje się jak tylko mogę ;)


Kolejny jesienny dzień 


Rozpoczynam kolejną lekturę. Tym razem Lekcje francuskiego.
Dobrym towarzyszem jest ciasto z sezonowymi owocami i kruszonką.


Nieco koloru podczas tej jesiennej aury!
Smarties


Wieczór we dwoje. 
Przy zapachu świeczki kawowej


Wypad do Ikea nie mógł zakończyć się inaczej.


Sobotnie nadrabianie zaległości.
Praca w domu


O moich trzech ulubionych zapachach - LINK


Pomysł na obiad: talarki ziemniaczane, kotlet cordon bleu, sałatka.


Słomiana wdowa została w domu i bawi się Snapchatem ;)


Domowe SPA
Kąpiel z kulą z Lusha


wtorek, 26 września 2017

Z archiwum #4 - rejs 2013

Jeśli jeszcze nie widzieliście żadnego postu z serii Z archiwum, spieszę wyjaśnić, że zawiera ona niepublikowane wcześniej zdjęcia, wygrzebane z najdalszych czeluści mojego dysku komputerowego. Jestem ogromną fanką zbierania wspomnień, a jednym z większych i najbardziej zapamiętanych był nasz pierwszy rejs statkiem MSC po Morzu Śródziemnym. Odbył się on na przełomie stycznia i lutego 2013 roku. Na uwagę zasługuje tutaj zdecydowanie pogoda, którą dostrzec możecie na zdjęciach. Gdy w Szwajcarii leżał śnieg po kolana, my natrafiliśmy na pogodę, która w Hiszpanii sięgnęła 26 stopni.

Zapraszam na przegląd niepublikowanych zdjęć z rejsu MSC!

Rejs rozpoczynał się we Włoszech, w miejscowości Genua. By dostać się tam ze Szwajcarii, skorzystaliśmy z transportu, oferowanego przez MSC. Mały bus przewiózł nas spod zuryskiego dworca pod sam port i dostarczył nasze bagaże na statek. Nasza podróż rozpoczęła się o godzinie 23.59 i była to jedna z najdłuższych nocy w moim życiu. Wraz z nami wsiadło również małżeństwo (około lat 45), które przez całą drogę śpiewało, piło alkohol, oglądało głośno filmy. Tamta podróż totalnie zniechęciła mnie do wybierania tego typu wycieczek i nikt nie jest nas w stanie nakłonić na podróżowanie z przypadkowymi osobami jednym środkiem transportu. W dodatku w nocy. Udało nam się wtedy zmrużyć oczy na jakąś godzinę nad ranem. Przed godziną 8.00 byliśmy w mieście Genua, które chcieliśmy jeszcze zwiedzić przed wejściem na statek. Byłam nieprzytomna ze zmęczenia, lecz nagle moi oczom okazał się TEN widok. Słońce akurat wyłoniło się zza chmur, opadając na budynki i ocieplając nasze twarze.


Byliśmy w mieście Krzysztofa Kolumba, gdzie na każdym kroku dostrzec można jego obecność. Pomnik Krzysztofa Kolumba, jego dom, który zwiedziliśmy, czy w końcu sam – swoją drogą przepiękny – port z zacumowanym statkiem pirackim Galeon Neptun.





Słyszeliśmy już wtedy o konflikcie pomiędzy dwoma włoskimi, portowymi miastami: Genuą i Savoną. Po latach i zobaczeniu ich obu, mogę przyznać, że o wiele bardziej podobało mi się właśnie w Genui. Jednym z miejsc, które tam zupełnie przypadkowo zwiedziliśmy, był kompleks pałaców, znajdujących się na liście UNESCO.



Niemałe wrażenie zrobiły na nas również dwie wieże, które stanowią bramę wejściową do historycznej części miasta – Porta Soprana. Rozciągał się stamtąd widok na miasto z góry. Plusem było również to, że byliśmy jedynymi zwiedzającymi.





























Nic nie jest jednak w stanie pobić widoku takiego monstra, wyglądającego niczym blok mieszkalny na wodzie, który już za moment stanie się miejscem zamieszkania przez kolejny tydzień. Mimo że wiedziałam, jakie statek ma wymiary, zobaczenie go na żywo wywołało ogromne emocje, które pamiętam do dziś.

Wnętrze statku również zachwycało. Można było się tam poczuć absolutnie wyjątkowo. W głównym holu siedzieliśmy na sofach, popijaliśmy pyszne koktajle przy dźwiękach fortepianu, ozdobionego pięknymi kryształkami Swarovskiego. Całość sprawiała wrażenie luksusu na wyciągnięcie ręki.





Obsługa statku była na najwyższym poziomie. Próbowała dogodzić w każdej chwili pobytu, a ciepłe noce zachęcały do wieczornych spacerów po pokładzie.








































Baseny i jacuzzi na powietrzu były dopełnieniem naszego szczęścia.

Bez wątpienia był to wyjątkowy czas spędzony razem. Wiele nowych doświadczeń, wspomnień ciągle jeszcze żywych i nasz pierwszy tego typu wyjazd. 
Co myślicie o takich wspomnieniowych wpisach na blogu? ;)

sobota, 23 września 2017

Zapach szczęścia, czyli o moich ulubionych perfumach

Chyba każdy z nas jest w stanie wymienić zapachy, które lubi. Jedni przepadają za słodkimi aromatami, inni wybierają cytrusy bądź wersje orientalne. Zapachy przywodzą nam na myśl również wspomnienia. Ile to razy zdarzyło Ci się powąchać coś, co od razu skojarzyło się z beztroskimi latami dzieciństwa? Zmysł powonienia odgrywa w naszym życiu ważną rolę. Rozpatrując go pod kątem kosmetycznym, często właśnie aromat decyduje o naszym „polubieniu się” z danym produktem. Każdy ma zapewne swoje ulubione perfumy, których używa na co dzień. Ja – pomimo że nie jest mi łatwo odnaleźć zapach, który w 100% by mi odpowiadał – również odnalazłam trójkę, której używam z przyjemnością. To o nich postanowiłam dzisiaj napisać krótką notkę.

Zapraszam do poznania wyjątkowej trójki perfum!



Jil Sander Shake Sun

Jil Sander to niemiecka projektantka mody, która wypuściła również serie kosmetyków i perfum. Jej marka jest znana zwłaszcza na niemieckojęzycznym obszarze językowym. Główne założenia marki Jil Sander to minimalizm i elegancja. Swoje produkty firma kieruje do niezależnych kobiet biznesu.




Shake Sun należy do limitowanej wersji tej marki, stworzonej w roku 2016. Jest to zapach bardzo letni, radosny. Powiedziałabym, że raczej skierowany do młodych kobiet. Te perfumy wyróżniają się na półce swoją oryginalnością. O ile sam flakon jest bardzo prosty: kształt prostopadłościanu z zaokrąglonymi bokami, przezroczyste ścianki, biała nakrętka i odwrócony napis z nazwą, to już jego zawartość nie pozwala przejść obojętnie. Shake Sun to pierwsze perfumy dwufazowe. W opakowaniu dosadnie wyróżniają się dwie warstwy: dolna – pomarańczowo-grejpfrutowa i górna – żółto-złota. Perfum powinno używać się po zmieszaniu. Wtedy też uzyskamy mętną barwę, a zawartość po wstrząśnięciu powróci do pierwotnego stanu w ciągu niecałej minuty.

Nuty głowy: bergamotka, skórka cytryny, mandarynka
Nuty serca: lotos, plumeria, różowy grejpfrut
Baza: piżmo, heliotrop, nuty drzewne



Pierwsze skojarzenia, jakie nasuwają się po powąchaniu tego zapachu to bez wątpienia: lato, wakacje, wyjazd w egzotyczne kraje. Dla mnie (osoby, która nie potrafi opisywać zapachów) najbardziej wyczuwalnymi nutami są cytrusy. Zdecydowanie jestem w stanie wyodrębnić mandarynkę, cytrynę a nawet grejpfrut. Owe cytrusy zmieszane są z lekko kwiatowym zapachem. Intensywność nadaje im piżmo i pewnie drzewo sandałowe. Perfumy te są na tyle intensywne, że wystarczy ich odrobina, by roznosić ten wyjątkowy aromat przez cały dzień. Zapach osadza się zwłaszcza na ubraniu i włosach. Jest to mój ulubieniec końcówki tego lata.

Za 100 ml perfum zapłaciłam 39 fr.

Hugo Boss Woman

Marki Hugo Boss przedstawiać raczej nie trzeba. Seria Woman stworzona została dla pewnych siebie, nowoczesnych kobiet. W jej skład wchodzą głównie perfumy.



W tym zapachu zakochałam się już dawno i towarzyszy mi on do dziś. Bardzo często, mając go na sobie, jestem pytana, co to za zapach. Wersja Hugo Boss Woman, którą posiadam, została stworzona w 2015 r. Jak twierdzi sam producent jest to zapach dla prekursorek, kobiet kreatywnych, lubiących robić wszystko „po swojemu” (ta ostatnia cecha zdecydowanie do mnie pasuje ;)). Flakon tych perfum ma okrągły kształt, jest on szeroki i cienki. Wpasowuje się idealnie swoimi gabarytami, by można było złapać go w rękę przeciętnej kobiety pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Wyśrodkowany napis z nazwą perfum nie pozostawia wątpliwości, z jaką marką mamy do czynienia.

Nuty głowy: jeżyna, trawa, włoska mandarynka
Nuty serca: jaśmin, śliwka, czarna herbata i irys
Baza: drzewo sandałowe, bursztyn, cedr



Rozpylając ten zapach, początkowo uderza nas woń cytrusowa, prawdopodobnie rzeczonej mandarynki. Po kilku minutach przechodzi jednak w nutę bardziej kwiatową z domieszką aromatów zielonych, by na koniec pozostawić intensywny zapach z odrobiną drzewa sandałowego. Wszystko to sprawia, że przez długi czas był to mój absolutny ulubieniec i do dziś z chęcią po niego sięgam. Jeśli nie wiem, jakie perfumy użyć, a chce czuć się pewnie i zachwycić wszystkich na spotkaniu, na pewno sięgnę właśnie po nie.

Te perfumy dostałam w prezencie od męża. Obecnie można je kupić w cenie 76 fr. za 50 ml.

Escada Joyful

Escada to kolejna niemiecka marka, która pod swoją nazwą wydaje nie tylko perfumy, ale także ubrania, dodatki, torebki itp. Głównym założeniem marki jest jej uniwersalność, dzięki czemu zapachy Escady nadają się zarówno do noszenia na co dzień, jak i na specjalne okazje.



Escada Joyful pojawiła się na perfumeryjnym rynku w 2014 roku. Jest to zapach w moim odczuciu bardzo przyjemny. Zdecydowanie głównymi cechami tego aromatu jest świeżość i połączenie kwiatowe. Flakon nie wyróżniałby się niczym szczególnym, gdyby nie jego ciekawa nakrętka, tworząca małe dzieło sztuki. Same perfumy mają lekko fioletową barwę.

Nuty głowy: melon, mandarynka, czarna porzeczka
Nuty serca: magnolia, piwonia, liście fiołka, nektarynka
Baza: miód, drzewo sandałowe, mech



Ten zapach kojarzy mi się z pewną dozą romantyzmu i chyba z tego grona „poszłabym” na randkę właśnie z nim. W tych perfumach dość ciężko jest mi wyróżnić jakąś konkretną nutę, o wiele prościej jest nazwać je po prostu kwiatowymi. W tym zestawieniu jest to zapach, który najkrócej się na mnie utrzymuje, ale też nie ma tragedii w tej kwestii. Czy jest to aromat pospolity i nudny (słyszałam takie opinie), musicie ocenić same.

Za 30 ml tych perfum zapłaciłam 63 fr.

Jeśli chodzi o perfumy, to bardzo ciężko jest mi dogodzić. Nawet jeśli wiem, że lubię nuty cytrusowe, to przeglądając całą półkę perfum charakteryzujących się takim aromatem, często wychodzę z pustymi rekami i bólem głowy. Przy zakupach perfum nie ważne są zatem dla mnie trendy czy nowości. Po ich powąchaniu muszę po prostu stwierdzić: „To jest to!”. Tak było w przypadku przedstawionej dziś trójki, której najczęściej obecnie używam.

A jakie perfumy są Twoim ulubieńcem? Znasz „moje” zapachy?

czwartek, 21 września 2017

Szwajcaria w podróży - Klosters

Mam nadzieję, że lubicie przeglądać moje relacje ze szwajcarskich miast. Muszę przyznać, że z każdym opublikowanym postem z tego cyklu czekam z niecierpliwością na Wasze opinie i często zaskakujecie mnie, opisując rzeczy, które zwróciły Waszą uwagę. Na dziś przygotowałam szybką relację z miasta Klosters, które odwiedziliśmy przelotnie w to lato. Dla mojego męża była to szczególnie sentymentalna podróż, gdyż tam w 2010 r. zaczęła się jego przygoda ze Szwajcarią. Dokładnie w tym miasteczku pracował, a niedaleko niego mieszkał przez pierwszy rok swojego pobytu w tym kraju.

Zapraszam Was na krótki spacer po Klosters!



Miasteczko Klosters znajduje się we wschodniej części kraju, w kantonie Graubünden. Zamieszkuje je około 4 tys. mieszkańców, gdzie część z nich porozumiewa się jeszcze w staroszwajcarskim dialekcie, mówiąc np. bim Chlooschter. Klosters jest nazywane Ferienort, co przetłumaczyć można jako miejscowość wypoczynkową bądź kurort.



Jest ono bardzo chętnie i licznie odwiedzane przez turystów ze względu na bliską obecność gór i szlaków górskich. Dużą wartość mają także przebiegające dookoła miejscowości nartostrady oraz ponad 40 kilometrowe trasy dla biegaczy narciarskich. 



To miasteczko jak i większość regionu Graubünden (z premedytacją używać będę niemieckiego określenia tego kantonu, gdyż spolszczenie Gryzonia jakoś mnie nie przekonuje) kojarzy mi się bardzo z „typową Szwajcarią”. Jeśli myśląc o tym kraju, nasuwają się Wam skojarzenia: górski krajobraz, drewniane domki, produkcja serów i rolnictwo, to właśnie ten obszar reprezentuje owe tradycyjne cechy. W mieście znajduje się mnóstwo hoteli i gasthausów, które kosztują krocie. Cały region jest uznawany za jeden z droższych w Szwajcarii. 

Z miasteczka istnieje bezpośrednie połączenie (za pomocą kolejki górskiej) z górą Gotschnagrat, którą można odwiedzać pomiędzy lipcem a październikiem. Następnym razem z pewnością nie omieszkamy skorzystać z wjazdu, bo widziałam, że widoki są nieziemskie.


Wiele szwajcarskich mieścin proponuje podobne rozwiązania architektoniczne. Na poniższym zdjęciu możecie to zauważyć: brzydki, betonowy most, a za nim przepiękny krajobraz z mnóstwem zieleni. Do mnie osobiście nie przemawia ten styl. Wolałabym zobaczyć w tym miejscu raczej uroczy drewniany mostek...
























Zawsze zwracam uwagę na detale. Obok doniczki ubranej w małe dżinsowe spodnie nie można przejść obojętnie ;)



Do Klosters dotarliśmy w dzień roboczy, więc ruch na ulicach nie był zbyt duży. Wpływ mogła mieć na to również pogoda. Promienie słoneczne prażyły okropnie i o ile jest mi ciężko się opalić, to po godzinnym spacerze byłam już czerwona w kilku miejscach. Wysokość 1200 m robi swoje. Ostre promienie utrudniały również robienie zdjęć, dlatego w tym poście jest ich tak niewiele.




Szwajcarię cenię sobie za wiele rzeczy, z pewnością jedną z nich jest wszechobecna roślinność, którą spotkać można na ulicach.


























Myślę, że powrócimy tam zimą, by zobaczyć inną odsłonę tego uroczego miasta!



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...