wtorek, 30 maja 2017

Leksykon kosmetyczny / Kosmetiklexikon - Dove

O marce / Über die Marke

Dove to marka kosmetyków pielęgnacyjnych założona w 1955 roku. Należy do międzynarodowego koncernu Unilever, którego siedziba leży w Wielkiej Brytanii. Kosmetyki Dove są znane w ponad 80 krajach na całym świecie. Charakterystyczne logo marki składa się z napisu Dove oraz gołębicy. Podstawowy składnik, występujący w ich produktach był początkowo wykorzystywany do przemywania poparzeń żołnierzy walczących w czasie drugiej wojny światowej. Z czasem udoskonalono działanie substancji i w ten sposób powstał pierwszy z kosmetyków: kostka myjąca Dove.

Dove ist eine Pflege-Kosmetik-Marke, die 1955 gegründet wurde. Sie gehört zum internationalen Konzern – Unilever. Der Firmensitz befindet sich in Grossbritannien. Dove-Kosmetik sind weltweit bekannt – man kann sie in 80 Länder in der Welt kaufen. Der Logo der Marke besteht aus dem Namen Dove und dem Taubenweibchen. Die Substanz, die man in ihren Produkten finden kann, wurde während des Zweiten Weltkriegs als Heilungsmittel bei Verbrennungen verwendet. Mit der Zeit wurde die Wirkung der Substanz verbessert und auf diese Weise ist das erste Produkt – Waschstück von Dove entstanden.





Dostępność / Verfügbarkeit

Produkty Dove są bardzo łatwo dostępnymi kosmetykami. W Szwajcarii można je dostać w każdym najmniejszym sklepie z podstawowymi kosmetycznymi akcesoriami oraz w każdym supermarkecie. Często natrafić można na promocje, dzięki którym z łatwością zakupisz kilka opakowań w niższej cenie.


Die Produkte von Dove sind sehr leicht erreichbar. In der Schweiz kann man sie in jedem Geschäft mit Kosmetik sowie auch in allen Supermärkten kaufen. Sehr oft gibt es dort auch Aktionen und damals kosten mehrere Verpackungen billiger.

Strona internetowa / Webseite

Szwajcarska strona internetowa marki Dove utrzymana jest w białej, przejrzystej szacie graficznej. Można na niej przejrzeć całą paletę dostępnych w kraju produktów z podziałem na kategorie. Opisy kosmetyków zawierają wyczerpujące informacje na ich temat. Dołączone są do nich zdjęcia nie tylko produktu, ale także jego etykiety. Na stronie wczytać można się w skład danego produktu, sposób jego użycia, a nawet wskazania, dla kogo dany kosmetyk jest przeznaczony. Jest to również nieliczna szwajcarska strona, gdzie pomimo nieprowadzenia sprzedaży online podana jest cena. Szeroko rozbudowaną opcją jest poradnik, dzięki któremu każdy dobrać może idealne produkty do swojej skóry czy włosów, a także przeczytać porady na temat pielęgnacji. Produktom dla mężczyzn poświęcono tutaj osobną zakładkę. Dove na każdym kroku wspomina zaangażowanie w kampanie, które mają rozpowszechniać pozytywne nastawienie kobiet do swojego wyglądu.


Die schweizerische Webseite der Marke ist in weisser Farbe gestylt. Dazu ist es auch sehr durchsichtig. Auf der Webseite kann man die ganze Palette von Kosmetik, die in dem Land erhältlich und nach Kategorien geteilt sind, genauer anschauen. Die Beschreibungen der Produkte enthalten erschöpfende Informationen. Dazu kommen noch Fotos von dem Produkt und seinem Etikett. Auf der Webseite kann man sich in Inhaltsstoffe und Anwendunden einlesen, sowie auch Anweisungen, für wen dieses Produkt geeignet ist. Zu jedem Produkt wurde auch sein vorgeschlagener Preis aufgeschrieben. Es befindet sich noch ein Ratgeber, dank dem man das Richtige für deine Haut und Haare finden kann. Die ganze Reihe beschreibt die Kosmetik für Männer. Dove nimmt in vielen Kampagnen teil, die eine positive Einstellung zum Aussehen bei Frauen bilden helfen.


Produkty / Produkte

Najbardziej znanymi produktami Dove są żele pod prysznic serii Go Fresh. Przeróżne warianty zapachowe sprawiły, że są one niezbędnikami wielu kobiet. Z tą marką kojarzą się również kostki myjące z charakterystycznym żłobieniem w postaci gołębicy. Dove wypuszcza w ostatnim czasie sporo nowości, wśród których pojawiły się nowe serie balsamów, olejków do ciała, kremów do rąk. Jeśli szukasz dezodorantu, to Dove oferuje całą gamę: antyperspiranty w kulce, sztyfcie, sprayu. Dostępne są także dezodoranty transparentne i bez dodatku aluminium. Produktów do włosów pod szyldem Dove jest również sporo: szampony, odżywki, kuracje i maseczki, a nawet produkty do stylizacji. Płyny do kąpieli, mydła, produkty brązujące to niektóre z ich pozostałych produktów. Pod nazwą Dove znaleźć można także słodkości: czekolady, cukierki, suszone owoce w czekoladzie czy lody.




Die meist bekannten Produkte von Dove sind Duschgels Go Fresh. Viele Frauen lieben die verschiedenen Duftvarianten. Die Marke erinnert manchem an Waschstücke mit dem Taubenweibchen. Dove stellt letzte Zeit viele neue Serien her. Es gibt dabei: Bodylotions, Körperöle, Handcremes. Wenn du ein Deo suchst, hat Dove etwas für dich: Deo-Sprays, Deo Roll-Ons, Deo-Stick. Es gibt auch transparente Deos und Produkte ohne Aluminium. Die Marke bietet auch Haarpflegeprodukte an: Shampoos, Spülungen und Kuren und Styling-Produkte. Cremebäder, Seifen, Selbstbräunende Bodylotions sind noch weitere Produkte von Dove. Mit dem Namen Dove kann man sogar Süssigkeiten kaufen: Schokolade, Bonbons, Dörrobst in Schokolade und Glace.

Ceny / Preise

Kosmetyki Dove nie mają wygórowanych cen. Zazwyczaj mieszczą się one w granicach do 8 – 10 franków, co czyni je produktami z niższej półki cenowej. Można śmiało powiedzieć, że marka Dove kieruje swoje kosmetyki do szerokiej części społeczeństwa.

Die Kosmetik von Dove haben keine überhöhte Preise. Am meistens kosten sie bis 8 – 10 Franken, was die gar nicht übertrieben macht. Man kann sagen, die Marke bildet ihre Kosmetik für den breiten Kreis.




Kampanie / Kampagne

Od wielu lat Dove prowadzi różne kampanie, które mają pokazać światu i samym kobietom, że ich ciało niezależnie od gabarytów czy wieku jest piękne! Marka dąży do tego, by dziewczynki od najmłodszych lat żyły bez kompleksów. Statystyki prowadzone przez markę pokazują, że w USA aż 61% kobiet nie jest zadowolonych ze swojego wyglądu, a w Wielkiej Brytanii ta liczba sięga zatrważających 96%! Jeden z eksperymentów polegał na naszkicowaniu 2 portretów kobiet – przy szkicowaniu pierwszego artysta nie widział kobiety i jedynie słuchał jej własnego opisu wyglądu, a drugi narysował według faktycznego wyglądu. Obraz osoby, widzianej oczami innego człowieka, zawsze był o wiele bardziej pozytywny niż samej kobiety...



Seit vielen Jahren führt Dove die verschiedenen Kampagnen, die den Frauen verdeutlichen sollten, dass ihr Körper schön ist. Unabhängig von Alter oder Figur! Die Marke hat ein Ziel: Die Mädchen sollten ohne Komplexe leben. Die Statistik zeigt genau, es gibt in den USA 61% Frauen, die von ihrem Ausstehen nicht zufrieden sind. In Grossbritannien ist diese Zahl unglaublich gross – 96%! Dove hat einmal ein Experiment geführt, das gezeigt hat, was die Frauen über ihr Aussehen wirklich finden. Ein Artist hat zwei Porträts von jeder Frau gezeichnet: bei einem hat er sie gar nicht gesehen, er hat nur zugehört, was sie über sich selber findet. Das zweite Porträt hat ein tatsächliches Bild von dieser Person dargestellt. So wie die Menschen uns sehen, ist am meisten mehr positiv als ein Bild von uns selber. 

Pierwsze wrażenie / Der erste Eindruck

Używałam kilku produktów marki Dove. Najwięcej wśród nich było oczywiście żeli pod prysznic. Nie są to jednak kosmetyki, po które chciałabym co dzień sięgać. Ich działanie mogę ocenić na średnie. Przeszkadza mi w nich to, że za słabo się pienią i mogłyby być bardziej wydatne. Co do zapachów: tylko raz trafiłam na przyjemny aromat, który umilił nieco zużywanie tego produktu. Jestem absolutnie zachwycona nową serią DermaSpa, która oferuje produkty do pielęgnacji ciała. Bodylotion sprawdził się u mnie świetnie. Jego zapach był fenomenalny i dzięki niemu pokochałam ten produkt. Jego działanie spełniło moje oczekiwania: dobrze nawilżał skórę oraz szybko się wchłaniał. Wśród zużytych przeze mnie produktów Dove znalazł się także antyperspirant w sprayu. W tym przypadku nie byłam zadowolona z trwałości zapachu, który ulatniał się bardzo szybko. Efekt odświeżenia znikał zbyt szybko po aplikacji. Obecnie jestem w trakcie kończenia odżywki do włosów, która jest całkiem dobrym produktem.


Ich habe in meinem Leben ein paar Produkte von Dove benutzt. Es gibt dabei natürlich Duschgels. Leider haben sie mich nicht überzeugt. Ihre Wirkung ist eher durchschnittlich. Es stört mich, dass sie nicht so gut schäumen. Die sollten auch für längere Zeit bleiben. Die Duftvariante sind nicht für mich: nur einmal hat mir ein Duft gefallen. Ich bin absolut begeistert von der Serie DermaSpa, die Körperpflegeprodukte anbietet. Bodylotion ist toll gewesen! Seine Wirkung ist aussergewöhnlich gewesen und in dieses Produkt habe ich mich verliebt. Ich habe auch Deo von Dove probiert. In diesem Fall bin ich nicht ganz zufrieden. Der Duft ist zart und angenehm gewesen, aber geht sehr schnell weg. Zurzeit benutze ich eine Haarspüllung, die ich ganz gut finde.

Jakie produkty marki Dove używałyście?
Welche Produkte von Dove hast du probiert?

niedziela, 28 maja 2017

Co powinien wiedzieć turysta, wyjeżdżający do Szwajcarii

Szwajcarię poznałam już bardzo dobrze. Na początku spoglądałam na nią okiem turysty, później mieszkańca. Kraj znany z serów i zegarków jest często utożsamiany z gospodarczą utopią, ale też jako coś zupełnie nieosiągalnego. Wśród Polaków jest to częściej kierunek emigracyjny niż turystyczny. Przyczyną są zazwyczaj finanse...

Co musicie wiedzieć o Szwajcarii, decydując się na turystyczny wyjazd do tego kraju? Dowiecie się z tego postu!

Dokumenty
Szwajcaria nie należy do Unii (całe szczęście!), jednak by wjechać na jej terytorium wystarczy mieć przy sobie dowód osobisty. Jeśli nie masz przy sobie dowodu, możesz okazać paszport. Jedno z dwóch wystarczy. Ja do tej pory okazuję na granicy polski dowód osobisty i nigdy nie wystąpiły z tym żadne problemy. Podczas przejazdu przez granicę możesz zostać poddany kontroli czy też krótkiej rozmowie na temat celu przybycia i wwożonych towarów. Jeśli na granicy nie stoi celnik, nie musisz się zatrzymywać i obwieszczać swojego przyjazdu ;)




Winieta na autostrady
Bilety lotnicze są zazwyczaj drogie, a Tobie nie przeszkadza pokonanie ponad 1000-kilometrowej drogi w aucie? Podróż samochodem po Szwajcarii ma jednak swoje wady. Nawet będąc turystą, musisz zaopatrzyć się w roczną winietę, jeśli masz zamiar jeździć autostradami. Czy da się poruszać po kraju omijając je? Zaryzykuję stwierdzenie, że się da, jednak nie będzie to ani trochę przyjemne. Z pewnością pokonanie trasy z punktu A do B będzie trwać trzy razy dłużej, a autostrady znajdują się na każdym kroku. Koszt? Dość wysoki: 40 fr. Niestety nie ma możliwości wykupienia winiety turystycznej, która byłaby ważna przez krótszy czasu. Nawet jeśli jedynie przejeżdżasz przez Szwajcarię do Włoch, to i tak jej potrzebujesz. Istotnym faktem jest również to, że winieta jest ważna na konkretny rok np. rok 2017, a nie na okres roku od momentu zakupu. Nawet jeśli kupujesz winietę w listopadzie 2017 roku, to musisz zapłacić za nią pełną kwotę, a na rok 2018 kupić kolejną.




Miejsca parkingowe
Poruszając się po Szwajcarii samochodem z pewnością pojawi się temat parkowania. W centrach miast i w aglomeracjach (typu Zurych) jest to niełatwy do zgryzienia orzech. Znalezienie miejsca często graniczy z cudem. Sama wielokrotnie krążyłam po okolicy w poszukiwaniu jakiegokolwiek skrawka asfaltu, gdzie mogłabym zostawić auto. Oczywiście miejsca parkingowe są w Szwajcarii płatne. Opłaty pobierane są również za parkowanie w większości centrów handlowych. Koszty zaczynają się mniej więcej od 1 fr. za godzinę postoju. Górną granicę wyznacza lotnisko w Zurychu, gdzie za 15 minut zapłacić należy 2 fr. Z wyższą taryfą jeszcze się nie spotkałam. Zwróć uwagę na kolor linii, na których zostawiasz samochód. Strefy z białymi liniami to miejsca, gdzie możesz zostawić auto bez ograniczenia czasowego (najczęściej po uiszczeniu opłaty). Linie niebieskie oznaczają strefę, w której możesz zaparkować na maksymalnie godzinę. Koniecznie należy wtedy ustawić niebieski zegar z godziną przyjazdu za przednią szybą.




Publiczne toalety
Im większe miasto, tym łatwiej jest je oczywiście znaleźć. Bezpłatne toalety spotkasz zawsze w centrach handlowych. Na dworcach, autostradach itp. ta potrzeba będzie już kosztować Cię najczęściej około 1 fr. Polecić mogę w tej kategorii stronę http://www.wc-guide.ch/#, która pokazuje wszystkie toalety w Szwajcarii.

Darmowy internet
Darmowe wi-fi znajdziesz w większych miastach na każdym kroku. Chyba nigdy nie zdarzyło mi się mieć problemu z połączeniem się z darmowym internetem na terytorium Szwajcarii. Ostatnio odkryłam nawet wi-fi w markecie budowlanym, który oferuje połączenie dla klientów. Warunkiem jest najczęściej podanie swojego numeru telefonu, na który przyjdzie sms z kodem aktywującym. W zależności od miejsca może się zdarzyć, że darmowy internet będzie Ci służyć przez godzinę lub bez ograniczeń czasowych.




Ubezpieczenie turystyczne
Przed wyjazdem do Szwajcarii koniecznie wykup sobie ubezpieczenie turystyczne, które zagwarantuje Ci zwrot ewentualnych kosztów leczenia, gdyby coś Ci się przydarzyło. Przyjeżdżając jako turysta w razie problemów zdrowotnych masz tylko jedną możliwość: udać się do szpitala. By jednak zostać w szpitalu przyjętym, należy zapłacić wpisowe w wysokości 1000 fr., co jest już ogromną sumą. Do tej kwoty doliczyć trzeba także koszt samej wizyty, leczenia i ewentualnych leków, co ostatecznie może zamienić wakacje w piekło na ziemi. Ubezpieczenie turystyczne zwraca większą część kosztów, z czego miałam okazję skorzystać i mogę śmiało powiedzieć, że to działa. Swoją drogą, jeśli chcielibyście posłuchać opowieści o moich przygodach ze szwajcarskim systemem lecznictwa, dajcie znać w komentarzach.

Fontanny z wodą pitną
Ten element szwajcarskiego krajobrazu spotkasz na każdym kroku. Wszelkie murowane fontanny stoją na większości ścieżek turystycznych i w miastach. Zaopatrzyć można się z nich w wodę prosto ze szwajcarskich gór. Wielokrotnie ratowały nam one skórę podczas pieszych wędrówek. Jest to też bardzo praktyczna opcja. Nie trzeba nosić ze sobą całego zapasu wody, bo gdy skończy się pić napełnioną butelkę, z pewnością pojawi się kolejna fontanna.




Cudzoziemcy
Możesz być pewny, że w czasie swojego pobytu spotkasz ludzi każdej możliwej rasy i narodowości. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że na palcach jednej ręki policzysz napotkanych Szwajcarów czystej krwi. Oficjalne źródła podają, że ilość obcokrajowców mieszkających na terenie kraju to 24% ludności. Te same źródła zaliczają jednak osoby ze szwajcarskim paszportem (czyt. osoby żyjące w CH od 20 lat, ale nieurodzone w tym kraju, które nadal porozumiewają się z rodzinami we własnym języku) do grona Szwajcarów, z czym ja osobiście się nie zgadzam. W praktyce obcokrajowcy są wszędzie, a idąc głównymi ulicami Zurychu usłyszysz dziesiątki różnych języków, z czego najmniej osób posługuje się niemieckim...




Rozmowy
Bądź przygotowany, że nie wszędzie dogadasz się w języku, który znasz. Wydawałoby się, że znając język niemiecki, powinno się porozumieć na każdej płaszczyźnie życia (ja tak myślałam!), a tu niespodzianka! W Szwajcarii istnieją 4 języki urzędowe: w zależności od regionu jest to język niemiecki, francuski, włoski i retoromański, a i ten podział jest czysto teoretyczny. W rzeczywistości bowiem Szwajcarzy używają szwajcarskiego dialektu, który jest różny w każdym kantonie i często dochodzi do sytuacji niczym w Wieży Babel, w której Szwajcar nie rozumie Szwajcara. Wyjeżdżając do kantonu Ticino, bardzo rzadko udało nam się spotkać kogoś, kto rozmawia po niemiecku. A jak to jest z językiem angielskim? Bardzo różnie. W szkole wybiera się naukę języka angielskiego lub francuskiego, więc jeśli trafisz akurat na osobę, która uczyła się francuskiego, to się nie dogadasz. W miejscach turystycznych zazwyczaj wymaga się znajomości tegoż języka, ale jest on równie chętnie widziany jak porozumiewanie się w języku mandaryńskim. Jako ciekawostkę mogę zaznaczyć, że w moim miejscu pracy jestem jedyną osobą, która włada podstawami angielskiego.




Drożyzna
Dla potencjalnego turysty Szwajcaria jest bardzo droga. Koniec kropka. Nie będziemy wchodzić tu w dywagacje w kwestii: wynagrodzenie a koszty i jakość życia. Zwykły Kowalski staje przed wyborem kupna niezbędnych na wakacjach przedmiotów i widzi ceny:

chleb (najtańszy) – 1,20 fr
bułka – 0,85 fr za 1 szt.
jabłko Gala – 3,60 fr za 1 kg
czekolada Cailler – 1,80 fr za 100 g
czekolada Lindt – 2,40 fr za 100 g
chips Zweifel – 3,95 fr za 175 g
gotowa sałatka z makaronem i szynką – 2,60 fr za 300 g
woda Evian – 6,30 fr za 6 x 1,5 l

przykładowe menu restauracyjne: sałatka + spaghetti – 15 fr.
przykładowe menu obiadowe: frytki, cordon bleu, marchewka z groszkiem – 15,80 fr
Big Mac (Mc Donalds) – 6,50 fr (tylko bułka)
kawa w kawiarni – 4 – 8 fr.


Czy byliście już w Szwajcarii? A może planujecie wybrać się w tym kierunku?

piątek, 26 maja 2017

Ballada o ślubnych przygotowaniach #3 - Goście, goście...

Temat gości poruszałam krótko w pierwszym poście z tej serii (LINK), a dziś chciałabym nieco się w niego zagłębić. Tak jak już wspominałam, nasza lista gości była dość elastyczna i kilka razy nanieśliśmy na nią poprawki. Oczywiście główną zasadą, jaką się kierowaliśmy, było: „Nic na siłę!”. Jeśli nie czuliśmy potrzeby zapraszania na ślub i wesele niektórych osób, to żaden argument nie był nas w stanie do tego zmusić. Nie wychodziliśmy z założenia, że kogoś wypada zaprosić.




Wstępna lista gości została przez nas sporządzona na samym początku przygotowań, co i Wam radzę zrobić jak najszybciej. Wszystko to dlatego, by móc rozpocząć planowanie innych ważnych kwestii, jak wybór odpowiedniej sali, na której goście nie musieliby się cisnąć, czy ilość menu, napoi itp. Temat gości wyszedł ponownie na pierwszy plan w momencie wyboru zaproszeń. Nie zakładałam sytuacji, w której musiałabym sama zająć się tą częścią przygotowań, dlatego rozpoczęłam poszukiwania stron internetowych, które oferują papeterie ślubne. Na samym początku miałam jeszcze nadzieję, że w dekoracji pojawi się wymarzona przeze mnie lawenda i szukałam tylko i wyłączenie wzorów z tym motywem przewodnim. Z biegiem czasu (gdy okazało się to być praktycznie niemożliwe) rozszerzyłam poszukiwania na zaproszenia z elementami kolorystycznymi: biel-fiolet. Wydaje mi się, że przejrzałam wszystkie strony z zaproszeniami, łącznie z większością fanpage'y na Facebooku. Po wypisaniu stron i numerów projektów, które mi się spodobały, zrobiliśmy wspólną selekcję i … jak się okazało, oboje wybraliśmy zaproszenie, które znalazłam jako pierwsze. Tym samym późniejsze wielogodzinne przeszukiwanie internetu było bezcelowe, ale przynajmniej w naszym wyborze byliśmy jednogłośni.



Zaproszenie, o którym mowa, wypatrzyłam na Allegro. Zanim jednak do niego powróciliśmy, minęło sporo czasu, a ogłoszenie zniknęło i mogliśmy zobaczyć je jedynie w Archiwum. Udało mi się dotrzeć do strony internetowej producenta, gdzie z ulgą odnalazłam także wybrany projekt. Problem polegał jedynie w tym, że kosztowały one nieco więcej. Koszt zaproszeń na stronie internetowej wynosił 2,59 zł, a na Allegro 1,99 zł za sztukę. Wydawałoby się, że różnica jest minimalna, lecz w przypadku ślubu sprawdza się powiedzenie, mówiące że małe koszty generują duże straty. Wiedziałam, że to konkretne zaproszenie pojawia się cyklicznie na Allegro, dlatego (mając jeszcze dużo czasu do ślubu) postanowiłam poczekać. Całe szczęście nie zdecydowaliśmy się zamówić zaproszeń bezpośrednio od producenta, bo faktycznie kilka dni później mogliśmy złożyć zamówienie poprzez znaną stronę sprzedaży online. Być może zyskaliśmy grosze, ale zawsze to swego rodzaju oszczędność, którą można było inaczej spożytkować (zwłaszcza jeśli chodzi o ten sam produkt). 




*Zdjęcie pochodzi ze strony producenta. Dla zainteresowanych: zaproszenie jest obecnie dostępne na Allegro.

Osobiście zwróciłam uwagę na nasze zaproszenia, ponieważ nie były one typowe. Zauroczył mnie sam projekt drzewa z fioletowymi kwiatami i motylami. Ciekawym elementem była także pierwsza strona w formie kalki. Całość przewiązana fioletową kokardą wygląda uroczo. Po wyborze własnego tekstu zaproszenia oraz czcionki i elementów dekoracyjnych podjęliśmy decyzję o niewstawianiu nazwisk gości, a jedynie pozostawieniu w tym miejscu kropek, byśmy sami mogli je wypisać – Oboje zwracamy zawsze uwagę na wszelkie ręcznie wykonane dopiski, które stanowią dla nas pewnego rodzaju osobisty aspekt. Na realizację zamówienia nie czekaliśmy długo (kilka dni). W paczce znalazły się także 2 dodatkowe zaproszenia i puste koperty, których było o wiele więcej niż zaproszeń.




Otwartym pytaniem pozostawał czas wręczenia zaproszeń. Wiele osób próbowało nam doradzać w tej kwestii i każdy miał na ten temat inne zdanie. Jaki jest właściwie najlepszy czas na rozwożenie zaproszeń? Czy zawiadomienie na 4 miesiące przed to zbyt dużo czasu, a miesiąc za mało? Na to pytanie chyba nie ma dobrej odpowiedzi. Jak wiecie, nie mieszkamy w Polsce i nie mogliśmy zjawić się tam na zawołanie, dlatego nasza sytuacja wymusiła na nas wypełnienie tego obowiązku w konkretnym czasie. Nasz ślub odbył się pod koniec kwietnia, a w Polsce byliśmy na początku lutego i to właśnie wtedy odbyliśmy maraton po rodzinie i przyjaciołach. Wcześniej rozmawialiśmy jednak z zaproszonymi gośćmi i informowaliśmy ich, że mają się spodziewać takiego wydarzenia. Gdy nasz urlop nie był jeszcze pewny, rozważaliśmy wysłanie wszystkich zaproszeń pocztą, jednak zdecydowanie odradzam ten sposób. Jeśli tylko macie sposobność wręczenia zaproszeń osobiście, zróbcie to! W naszym przypadku jedynie 5 zaproszeń zostało wysłanych i były to osoby, które nie mogły się zjawić, lecz chcieliśmy, by czuli się mimo wszystko zaproszeni. Osobiste wręczanie zaproszeń ma swoje zalety także dla samej Pary Młodej. Wszak można zorientować się w intencjach zaproszonych (często otrzymywaliśmy od razu potwierdzenie przybycia), a także można poinformować gości o najważniejszych informacjach (jak np. transport czy nocleg, o ile na takie się decydujecie).

Moja rada: Rozwożenie zaproszeń to bardzo czasochłonna część przygotowań. Musicie nastawić się na to, że każdy poczęstuje Was kawa czy ciastem, a i rozmowa o ślubnych detalach chwilę potrwa (zwłaszcza jeśli nie widzieliście się długo). Jeśli macie zatem możliwość zorganizowania większego spotkania, na którym pojawi się kilka z zaproszonych par – np. przyjaciół, którzy się znają, koniecznie z tego skorzystajcie. Spędzicie czas w miłym gronie, a przy okazji rozdacie kilka zaproszeń i … nie będziecie musieli się powtarzać ;)




Standardowo na zaproszeniach umieszcza się informację o potwierdzeniu przybycia. Nie zawsze jednak goście stosują się do tego zapisu i radzę Wam nastawić się na to, że i tak będziecie musieli kontaktować się z gośćmi i dopytywać czy przyjdą. Z takim nastawieniem zaoszczędzicie sobie stresu związanego z całą tą absurdalną sytuacją. Będąc zaproszoną na ślub, zawsze pilnuję daty potwierdzenia przybycia, bo wiem (zwłaszcza po własnym ślubie!) jak ważne jest to dla przyszłych nowożeńców. Choćbym do ostatniego dnia nie była pewna przybycia, to stanę na głowie, by dać konkretną odpowiedź zainteresowanym. W naszym przypadku ponad połowa zaproszonych gości nie dała nam żadnej odpowiedzi. Na telefony do Polski wydaliśmy majątek, by z każdym się skontaktować, a wyjaśnienia, które słyszeliśmy były przeróżne: od klasycznego Przecież to logiczne, że będziemy! przez Organizujemy transport – daj nam jeszcze 2 dni... po Nie możemy przyjechać, więc nawet nie dzwoniliśmy.

Ten dzień ostateczny, w którym wisieliśmy na telefonie od wczesnych godzin rannych do wieczora zapadł mi w pamięci najbardziej z całego czasu przygotowań. Po kilku odmownych odpowiedziach pojawił się także drażliwy temat doproszenia kilkorga dalszych znajomych.




Znając ostateczną (czy na pewno?) liczbę gości, rozpoczęliśmy trudną sztukę ich usadzania przy stolikach. Okrągłe stoły na sali wyglądają elegancko i sama idea podoba mi się bardzo, ale praktyczne nie jest to za grosz. O ile wszystkie osoby, będące na ślubie znają się, nie są w konflikcie i potrafią się ze sobą dogadać, może się to odbyć bezstresowo. Umówmy się jednak, że taka sytuacja to rzadkość, a rozsadzenie rodziny i znajomych w taki sposób, by każdy dobrze czuł się na swoim miejscu jest bardzo trudnym zadaniem. Początkowo rozpaczałam nad tym, że nie mogę mieć na sali prostokątnych stołów, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Trzeba brać się do roboty.

Pierwszym krokiem naszego działania było omówienie planu rozmieszczenia stolików na sali. Ten etap poszedł całkiem sprawnie: od sali otrzymaliśmy ich propozycję, którą nieco zmodyfikowaliśmy i ostatecznie powstało 7 stołów – 6 okrągłych + stół prezydialny, prostokątny, przy którym zasiedliśmy wraz ze świadkami i ich osobami towarzyszącymi. Stworzenie naszego stołu odbyło się bezproblemowo. Od samego początku chcieliśmy, by wyglądał on w ten sposób. Problem pojawił się przy usadzaniu reszty gości, a sam plan zmieniał się kilkanaście razy i rozważaliśmy różne warianty. Zacznijmy jednak od części praktyczno-organizacyjnej. Znając już rozstawienie stolików, przygotowaliśmy prostą makietę z ich zaznaczeniem. Następnie wydrukowałam nazwiska naszych gości, które pocięłam na małe paski (z uwzględnieniem dzieci, których paski były o połowę krótsze). Tak przygotowane karteczki mogliśmy z łatwością przenosić pomiędzy stolikami i rozkładać w dowolny sposób, by w końcu znaleźć odpowiednie usadzenie. W naszym przypadku liczba osób przy stoliku nie mogła przekraczać 10. Zdecydowaliśmy się również na ustawienie 3+3 (trzy stoliki najbliżej nas zajęła rodzina, trzy w kolejnym rzędzie przyjaciele).




Podczas rozsadzania gości musieliśmy wziąć pod uwagę wiele aspektów:
 ->pokrewieństwo rodzinne – czy lepiej będzie usadzić rodzinę w swoim gronie, czy np. kuzynostwo wraz z rówieśnikami z grona znajomych, czy mieszamy rodziny czy też każda pozostaje w swoim towarzystwie?
 ->wiek – czy wychodzimy z założenia, że nasi znajomi w różnym wieku będą potrafili się dogadać, a może będą czuć się skrepowani różnicą wieku?
->ewentualne konflikty – nawet jeśli na pierwszy rzut oka wszystko jest w porządku, to można mieć 100% pewności, że ktoś z grona gości się z kimś nie lubi. Zwłaszcza z grona rodziny docierały do nas co chwilę informacje o tym, kto z kim NIE ZAMIERZA siedzieć.
 ->umiejętności językowe – na naszym ślubie pojawiły się osoby z Niemiec, Szwajcarii, Danii, Norwegii, a nawet Meksyku. Ważne było zatem dla nas, by mieli szansę porozmawiać z kimś w języku, jaki znali. Postaraliśmy się także o dwujęzyczne przemowy, prowadzenie zabaw w języku polskim i angielskim oraz piosenki z krajów, z których pochodzą.
 ->prywatne kontakty – gdy część z zaproszonych gości zna się prywatnie, to rozwiązuje to jeden z problemów ich usadzenia. Wiadomo, że jeśli dwie osoby znają tylko siebie na imprezie, to raczej rozsadzać się ich nie powinno.
 ->single – czy na naszej imprezie pojawią się single, czy robimy dla nich osobny stolik, a może mieszamy z parami?




*Grafika została stworzona za pośrednictwem strony goscieprzystole.pl

Znając już liczbę osób przy stole, musieliśmy zdecydować w jakiej kolejności zasiądą. Tutaj braliśmy również pod uwagę, kto znajdzie się przy drugim stoliku, za plecami konkretnego gościa. Staraliśmy się usadzić starszych gości w taki sposób, by zmęczeni tańcami mogli nadal obserwować wszystko, co dzieje się na parkiecie. By rodzice przychodzący z dziećmi mieli jak największą swobodę, zdecydowaliśmy także dla wszystkich pociech ustawić dodatkowe krzesła.

W ten sposób udało nam się usadzić gości i wielokrotnie słyszeliśmy głosy aprobaty, twierdzące, że świetnie dobraliśmy osoby przy stolikach. Ważnym aspektem podczas usadzania gości jest umiejętne oznaczenie stołów za pomocą numerów, miejsc przy udziale winietek, a w końcu ustawienie ogólnej informacji w formie tablicy z usadzeniem gości. O tych aspektach opowiem Wam jednak w kolejnym poście, gdzie dowiecie się także, jakie przedmioty stworzyliśmy własnoręcznie.

A jak przebiegł u Was etap zapraszania gości? Czy spotkania z rodziną i znajomymi również trwały tak długo jak nasze? Czy mieliście problem z usadzeniem gości? Na jakie stoły się zdecydowaliście?

środa, 24 maja 2017

Mój codzienny makijaż - jakich kosmetyków używam?

Dzisiejszy post jest lekką odskocznią od tego, co pojawia się zazwyczaj na blogu. Przyznam, że zaplanowałam wcześniej inny wpis w jego miejsce, jednak w ciągu ostatniego tygodnia bardzo ciężko chorowałam i nie byłam w stanie go przygotować, a wymaga on poświęcenia dużej ilości czasu. Tym samym wpadł mi do głowy pomysł na przedstawienie Wam moich ulubieńców w dziedzinie kosmetyków kolorowych.

Czego używam do stworzenia standardowego makijażu na co dzień? Dowiecie się z tego postu!





Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie jestem osobą, która nie potrafi wyjść z domu bez makijażu. Wręcz przeciwnie! Nie mam z tym największego problemu i bardzo często tak robię. Lubię siebie i makijaż nie stanowi dla mnie nałożenia maski innej (perfekcyjnej) osoby. Jeśli decyduję się na make-up, to jest jeden warunek: musi on być delikatny, stonowany, niekrzykliwy. Staram się, by jedynie lekko zatuszował niedoskonałości i podkreślił walory, a przy stworzył jak najbardziej naturalny efekt. W makijażu muszę nadal czuć się sobą.

Na większe wyjścia zawsze nakładam jako pierwszą bazę. Ulubieniec w tej dziedzinie to Smashbox Photo Finish. Produkt ten jest bardzo wydajny. Miniaturka, której używałam starczyła mi na bardzo długo, a połowę opakowania oddałam do wypróbowania siostrze. Obecnie zakupiłam nowe, większe opakowanie. Jedynie ziarenko tego specyfiku rozprowadzone na całej twarzy utrzymuje makijaż w nienagannym stanie przez kilkanaście godzin (wypróbowane na ślubie!). Przyjemna formuła stwarza wrażenie wygładzonej twarzy i zupełnie jej nie zapycha.

Praktycznie za każdym razem, gdy maluję powieki sięgam po bazę z Kiko. Zdecydowałam się na zakup neutralnej, niebłyszczącej wersji, która ma konsystencję kremu i przyjemnie rozprowadza się po powiece. Produkt jest bardzo fajny w użyciu, nie trzeba długo czekać na jego wyschnięcie. Dodatkowo nadaje on matowy, lekko beżowy odcień powiece, wyrównując jej koloryt. Ta baza zdecydowanie przedłuża trwałość każdych cieni, a także podbija nieco ich kolory.




Od dłuższego czasu podkładem, jaki używam jest Rimmel Match Perfection. To właśnie wśród produktów tej marki znalazłam odcień, który idealnie współgra z kolorem mojej skóry twarzy – 100 Ivory. Spełnia on wszystkie oczekiwania pod względem swoich właściwości. Na mojej twarzy utrzymuje się on nieprzeciętnie długo, bez potrzeby wykonywania poprawek. Nie należy on do podkładów bardzo kryjących, ale na takim efekcie raczej mi nie zależy. Cieszy mnie natomiast to, że z jego pomocą jestem w stanie wyrównać koloryt skóry, a przy tym stworzyć bardzo naturalny rezultat. Utwierdza mnie przy tym fakt, że znajome, które widzą mnie najczęściej w pełnym makijażu, komplementują moją cerę i dziwią się, że zawsze narzekam na jej stan.



Wśród korektorów zostaje wierna marce Catrice. Posiadam dwa kultowe już produkty. Bardzo kryjący korektor w kremie Camouflage świetnie nadaje się tuszowania wszelkich niedoskonałości i zaskórników. Ten sam korektor w płynie nakładam na okolicę pod oczami. Produkt pięknie ją rozświetla, maskując przy tym przebarwienia.


Moim ulubionym pudrem jest również produkt Catrice. All Matt Plus to puder matujący, który bez wątpienia nazwać mogę odkryciem życia. Sprawia on, że moja twarz jest matowa przez wiele godzin. Nie pozostawia efektu nadmiernej pudrowości, maski czy też nienaturalnego zbielenia. Doskonale utrwala makijaż, a do tego kosztuje niewiele. Widzę same plusy jego używania.




Paleta Too Faced Chocolate Bon Bons jest moją absolutną miłością. Odkąd ją zakupiłam, nie wyobrażam sobie używać niczego innego! Wiele osób pyta mnie, czy naprawdę pachnie ona czekoladą. Odpowiedź brzmi: Zdecydowanie tak! Jest to tak aromatyczny zapach, że aż chciałoby się ją zjeść. Kolory cieni, które znajdują się w palecie, są wręcz idealne! Świetnie wpasowują się w moje gusta. Zarówno osoby, lubiące matowe wykończenia, jak i wielbicielki błysku znajdą w niej coś dla siebie. Paleta nadaje się na każdą okazję. Wśród cieni najchętniej sięgam po delikatne brązy i beże: Cachew Chew, Almond Truffle czy Mocca. Dobrze pracuje się również z Bordeaux. Nie jestem zwolenniczką błyszczących cieni, jednak z tej paletki zakochałam się w Satin Sheets i Molasses Chip, które ślicznie mienią się na środkowej części powieki. Pigmentacja i trwałość są niebywałymi zaletami tego produktu. Odstraszać może nieco cena, ale ta paleta jest warta grzechu.



By rozświetlić nieco spojrzenie, na dolną linię wodną oka nakładam zawsze kredkę Jelly Pong Pong. Jest to co prawda rozświetlacz w kredce, jednak do tego celu zupełnie się nie nadaje. Ze względu na jego naturalny kolor znalazłam dla niego całkiem inne (lepsze!) zastosowanie.


Tusze zmieniam bardzo często. Chętnie wypróbowuję nowe marki. Jak do tej pory na plus ocenić mogę tusze L'oreal i Covergirl. Moim ulubieńcem jest jednak produkt od Clinique, którego obecnie używam. High Impact Mascara daje bardzo naturalny efekt. Ładnie podkreśla rzęsy, lekko je pogrubiając. Produkt nie skleja rzęs i nie jest przyczyną powstawania znienawidzonych przeze mnie pajęczych nóżek. Odpowiada mi jego intensywnie czarny kolor.


W mojej kosmetyczce mam dwa zestawy: w jednym jest bronzer z różem marki Jelly Pong Pong, a drugi to cienie do powiek od Catrice. Konturowania twarzy nie wykonuję codziennie. Zabieram się za tę czynność w zależności od okazji czy też czasu, jakim dysponuję. Dobrze sprawdza się u mnie zestaw bronzer + róż, gdzie za pośrednictwem jednego muśnięcia pędzlem jestem w stanie nałożyć na twarz oba te produkty. Brwi są z kolei moją pietą Achillesową i nadal jestem na etapie nauki ich podkreślania. Najbezpieczniejszą opcją jest zatem lekkie przyprószanie ich przy pomocy cienia. W skład zestawu wchodzi dodatkowo mała pęsetka i pędzelek do wyczesywania.



W końcu nadszedł czas na ulubioną ostatnimi czasy kategorię, jaką są usta. W moich zapasach znaleźć można naprawdę wiele produktów, które nadają piękny kolor ustom, a większość z nich pochodzi z najlepszej moim zdaniem marki, produkującej pomadki. Mowa tu oczywiście o Golden Rose. Bardzo podoba mi się matowe wykończenie ust i po takie pomadki sięgam. Jakiekolwiek błyszczyki i perłowe produkty zupełnie odpadają. Piękne maty odnalazłam właśnie wśród oferty GR, a biorąc pod uwagę fakt, że otrzymują się one nadzwyczajnie długo i mają do tego piękne odcienie, musiałam zaopatrzyć się w sporą ilość. 



Wśród wszystkich produktów, które posiadam, najchętniej sięgam po płynną pomadkę o nr 03 oraz kredki 08, 10 i 22. Ostatnia z tego grona ma kolor bardzo zbliżony do mojego naturalnego, więc nie muszę się nawet przejmować tym, w jaki sposób się zjada. Przed nałożeniem pomadki obrysowuję dodatkowo usta transparentną kredką tej samej marki.



Poznaliście dziś produkty, których najczęściej używam podczas wykonywania standardowego makijażu. Czy znajdują się wśród nich kosmetyki, których równie chętnie używacie? Które z nich są Wam znane?

czwartek, 18 maja 2017

Post fotograficzny #21

Bardzo dawno na blogu nie pojawił się żaden post fotograficzny. Bardzo zmienna, szwajcarska pogoda spowodowała, że roślinność bardzo późno obudziła się w tym roku do życia, a nagminny deszcz nie zachęcał do wychodzenia z domu. W dodatku panujący ostatnio napięty czas nie pozwalał na zwykły spacer z obiektywem. Dziś przygotowałam jednak kilka zdjęć, które udało mi się uchwycić. Jak zawsze przyroda jest najpiękniejszym obiektem do fotografowania.


Seit langem habe ich kein Eintrag mit Fotos veröffentlicht. Sehr wechselhaftes, schweizerisches Wetter ist die Ursache und die Antwort auf die Frage: warum die Natur so spät zum Leben erwacht. Der häufige Regen hat kein Lust bekommen, um nach draussen zu gehen. Dazu kommt noch gespannte Zeit in meinem Leben. Heute ist aber endlich! Ich habe für euch ein paar Fotos. Auf dem ersten Plan ist die schöne Natur zu sehen.

Zapraszam do obejrzenia zdjęć!





































Życzę Wam udanego dnia!

Wunderschönen Tag!

niedziela, 14 maja 2017

Relacja z Czech #2 - Wiecznie pod górkę!

Nie chcąc marnować czasu, już pierwszego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie okolicy. Pogodę mieliśmy wyśmienitą. Świeciło piękne słońce, a temperatura sięgała ponad 20 stopni. Prognozy informowały jednak, że następnego dnia pogoda zmieni się diametralnie, więc był to jedyny dobry moment na wybranie się na punkt widokowy i obejrzenie miasta z góry.

Zacznijmy jednak od początku!



Mieszkanie, które opisywałam w poprzednim poście (LINK) było położone wręcz idealnie. Wystarczyło zejść ze stromej górki, by znaleźć się w ścisłym centrum miasta. Nasze pierwsze kroki powędrowały jednak w zupełnie inną stronę. Kierując się pod górkę, kręte ścieżki doprowadziły nas do położonej nieco na uboczu restauracji Kozel. Powiedziałabym raczej, że jest to coś w rodzaju pubu, który oferuje również pyszną regionalną kuchnię.




Byliśmy zachwyceni obsługującym nas panem, który biegle władał językiem niemieckim, rosyjskim oraz naturalnie czeskim, przechadzając się pomiędzy stolikami i dopytując, czy wszystko smakuje oraz czy niczego nam nie potrzeba. W karcie od razu zwróciliśmy uwagę na regionalne potrawy, spośród których mój ukochany zdecydował się na robiącą wrażenie golonkę, a ja wybrałam mięsny omlet ziemniaczany. Całość wraz z napojami kosztowała nas (w przeliczeniu na złotówki) około 100 zł, więc byliśmy bardzo zadowoleni, tym bardziej, że jedzenie było wyborne.

Po tak sytym posiłku z trudem zebraliśmy się w drogę. Ponownie wkroczyliśmy w ciąg uliczek. Ta okolica położona jest na wzgórzu, więc jest tam pełno stromych górek: pokonujesz podejście pod górę, by trafić na nachylenie 21% w dół, a tuż za rogiem czeka Cię kolejna góra. Jedno z takich podejść czekało nas pod samym domem i o ile schodziło się z niego bezproblemowo, to już po całym dniu wędrówki, była to droga przez mękę ;)



Jak już wspominałam, chcieliśmy koniecznie udać się tego dnia na punkt widokowy, znajdujący się na wieży o uroczym imieniu Diana. Można udać się na nią, wędrując przez las, bądź wjechać kolejką. My zdecydowaliśmy się na tę drugą opcję. Przed wejściem znajduje się plansza z rozpisanym cennikiem oraz godziny odjazdu kolejki. W kwietniu była ona czynna do godziny 18:00, więc mieliśmy jeszcze wystarczająco dużo czasu, by spokojnie rozkoszować się widokiem z wieży. Ceny biletów są różne, istnieje wiele pakietów. Zapłacić należy także za psa czy rower. My za dwa bilety dla osób powyżej 15 roku życia w tę i z powrotem zapłaciliśmy 160 koron. Wejście na wieżę jest już bezpłatne.

























Jadąc od centrum miasta do wieży Diana, kolejka zatrzymuje się jeszcze przy przystanku Jeleni Skok. Zwróćcie na to uwagę, by wysiąść w dobrym miejscu. Na szczyt wieży wiedzie 150 stopni lub winda. Ta ponad stuletnia budowla jest słynnym w mieście punktem widokowym, z którego zobaczyć można okolicę kurortu, jak i góry położone w oddali.



Widok na okolicę




























Na wzgórzu znajduje się także restauracja. My byliśmy totalnie przepełnieni po wcześniejszym obiedzie, więc nie spojrzeliśmy nawet na ich ofertę. Naszą ciekawość (i zresztą nie tylko naszą) wzbudził jednak piękny, biały paw, który leżakował sobie na dachu budynku.


























Tuż za restauracją czekają dwie atrakcje dla najmłodszych. Jedną z nich jest mini zoo, gdzie dokarmiać można kucyki pony, kozy i świnki.



























Koniecznie zajrzeć chciałam jednak do Domu Motyli (Motyli Dum). Być może tego nie wiecie, jednak nienawidzę wszelkich owadów latających i pełzających. Do tego szanownego grona zaliczają się również motyle. Mimo że kolorowe i piękne, to czuję pewnego rodzaju lęk, gdy znajdują się w pobliżu. Stwierdziłam jednak, że takie miejsce będzie dla mnie sporym wyzwaniem i być może przekonam się, że nie są one tak groźne, jak rysuje je moja wyobraźnia.

W tym miejscu zapłaciliśmy również 160 koron za dwa bilety dla dorosłych. Jest ono czynne w tych samych godzinach co kolejka linowa. Temperatura w środku przypomina las tropikalny. Jest gorąco i występuje wysoka wilgotność powietrza, dlatego wchodząc tam zimą, zaleca się pozostawienie kurtek w sklepie z suwenirami.



Według strony internetowej wewnątrz specjalnego pokoju, który ma powierzchnię ponad 100 metrów kwadratowych, znajduje się około 400 motyli. Pochodzą one z Tajlandii, Filipin oraz lasów tropikalnych Ameryki Południowej i Meksyku.






Całość wygląda dość skromnie. Głównym elementem wystroju jest widoczny na zdjęciu wyżej staw. Osobiście mam bardzo mieszane uczucia do tego miejsca. Głównie ze względu na ogromne niebezpieczeństwo dla motyli. Zarówno na zewnątrz budynku, jak i w samym centrum widzieliśmy mnóstwo zdeptanych owadów. Sama wielokrotnie łapałam się na tym, że prawie nastąpiłam na skrzydło motyla, który akurat leżał na drewnianej kładce.






Faktem jest jednak to, że można zobaczyć tam piękne okazy motyli, które są bardzo fotogeniczne i towarzyskie. Owady upodobały sobie zwłaszcza mojego męża i cały czas siadały mu na plecach, głowie czy ramionach (ostatecznie to chyba on nabawił się większej fobii niż moja :P). 




























Miejsce, gdzie zaobserwować można, jak rodzi się nowe życie:


Wychodząc z Domu Motyli, mój ukochany nabrał ochoty, by pospacerować po lesie. W sumie aż żal było nie skorzystać z tak pięknej pogody. Widząc znak Jeleni Skok (jak pamiętacie, był to przystanek pomiędzy wieżą Diana a centrum miasta) postanowiliśmy udać się w jego kierunku i dopiero tam wsiąść w kolejkę. 




Zupełnie nie spodziewaliśmy się tego, że krok za nami kroczyć będzie dzielnie biały paw, którego widzieliśmy już wcześniej. Dzielny kompan towarzyszył nam przez kawałek naszej drogi, później jednak zrezygnował z dalszej wędrówki, stając na jednym z kamieni i wydając donośne odgłosy. Niestety nie znam pawiego języka i nie wiem zupełnie, o co mu chodziło.

























Okolica, po której się poruszaliśmy, była naprawdę piękna i pozytywnie nastrajała do życia. Co prawda było stromo, a leśne ścieżki nie wyglądały na często uczęszczane, jednak przebywanie na łonie natury było bardzo kojące. Ostatnie promienie słońca przedzierały się przez konary drzew, a my żwawo pokonywaliśmy drogę, by ujrzeć znaną kozicę na wzgórzu.








Warto zaznaczyć, że po lesie poruszaliśmy się bez żadnej mapy czy planu. Była to totalnie spontaniczna wędrówka i nie byliśmy do niej przygotowani. Widzieliśmy wprawdzie jakieś oznaczenia na drzewach (namalowane farbami), jednak były one na tyle sprzeczne, że nie daliśmy rady odgadnąć, dokąd właściwie prowadziły. Nasze poszukiwania Jeleniego Skoku trwały nadal, a po drodze napotkaliśmy ciekawy obiekt.





W końcu natknęliśmy się na znak, który (wydawałoby się) doprowadzi nas do celu. Tak bardzo chciałam zobaczyć tę znaną kozicę na kamieniu, która spogląda na miasto (podgląd, jak wygląda – LINK). Po zobaczeniu tabliczki odżyły w nas chęci do dalszej wędrówki – znowu pod górkę!


Po wejściu na ten mały szczyt miałam już ochotę całować ziemię, po której stąpam..., ale ALE! Dlaczego nie ma tu kozicy tylko kolejna restauracja? Obeszliśmy ją dookoła, bo nawet po takim wysiłku nie byliśmy jeszcze głodni i podążyliśmy krokiem kilkorga ludzi, którzy wyglądali na takich co wiedzą, dokąd iść. Ta pogoń nie trwała zbyt długo, gdyż wszyscy oni kierowali się do skałki z krzyżem, która znajduje się tuż za budynkiem, a z niej roztacza się piękny (piękniejszy?) widok na miasto.

































W okolicy nie wypatrzyliśmy kozicy. Nie mieliśmy żadnego punktu odniesienia, a za kilka chwil miała odjeżdżać ostatnia kolejka do miasta. Na domiar złego zaczynało się chmurzyć, co zwiastowało nieuchronną zmianę pogody, a my mieliśmy na sobie letnie ubrania. Podjęliśmy męską decyzję! Z żalem odpuszczamy kozicę i wracamy na starówkę. Dopiero będąc w domu, okazało się, że od naszego celu dzieliło nas raptem 100 metrów, lecz nie było bezpośredniej drogi, która by nas tam poprowadziła. Musielibyśmy zejść piętro niżej i krążyć leśnymi ścieżkami po omacku.



Tego dnia obeszliśmy jeszcze okolicę w ramach spaceru i zrobiliśmy drobne zakupy. Wieczorem zaczął jednak padał paskudny deszcz, więc szybko zmyliśmy się do naszego mieszkanka, a pierwszej nocy towarzyszyła nam burza. Czy był to jakiś zwiastun?

W trzeciej części relacji pokażę Wam luksusowy hotel oraz opowiem, jakie wrażenia towarzyszyły nam podczas picia leczniczej wody ze źródeł.

Czy Wy również szukacie punktów widokowych podczas wyjazdów, by móc podziwiać okolicę z góry? 


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...